środa, 30 stycznia 2013

30/01/2013

Ciąg dalszy relacji z wyprawy na północ...

K: Jak wcześniej pisałam mieliśmy pojechać tam na kilka dni, a już na pewno na weekend. Głównym powodem wyprawy było to, że M został tam zaproszony by zagrać w klubie. Klub o nazwie Bubble Brunch w Chapora. Ale o tym więcej za chwilę :)
W podróż wybraliśmy się skuterem, 90 km z bagażami w upale było wyzwaniem. Ale co to dla nas.
Po drodze zauważyłam, że na północy jest dużo zadbanych willi z pięknymi ogrodami i basenami, spa, hotele oraz luksusowe samochody. U nas w Agondzie jednak tego nie ma- zdecydowanie jest skromniej, ciszej i mniej cywilizowanie.

M: Dosyć długo zastanawiałem się, czy jechać naszą łupinką o pojemności 50 cm3, czy lepiej zapłacić za wynajęcie taksówki. Nie, wcale nie zwariowałem ani nie wygrałem na indyjskiej loterii miliona rupii. Podróż taksówką 90 km w jedną stronę ma jedną (poza aspektami stricte komfortowymi) zaletę- tzw. fixed price, czyli z góry ustaloną cenę. Jeśli dodatkowo zna się taksówkarza i zawsze korzysta się tylko z jego usług, można wynegocjować dobrą cenę, która w naszym przypadku wyniosłaby 1600 rupii (około 96 zł) za kurs w jedną stronę. Gdyby Kafi źle się czuła lub miała jakiekolwiek wątpliwości odnośnie jazdy skuterem, nie wahałbym się ani chwili, jednak wszystko było ok i w podróż ruszyliśmy naszym zielonym komarkiem :) 



K: Dotarliśmy na miejsce, szczęśliwi udaliśmy się w kierunku plaży, w poszukiwaniu chatki nad samym morzem. Jakie było nasze zaskoczenie, gdy okazało się, że tam wcale nie ma chatek na plaży. Zamiast tego jest pełno knajp i cała masa ludzi. Pełno pijanych hindusów i ruskich. Ręcznik na ręczniku, gdzie się nie odwrócisz tam ludzi jak mrówek. Sami młodzi, imprezujący w biały dzień turyści. Niesamowite jak południe gdzie jesteśmy różni się od północy. Szybko uciekliśmy więc z plaży, bo co to za przyjemność znajdować się pomiędzy jednym a drugim ręcznikiem.
Postanowiliśmy szukać noclegu gdzieś dalej. Zawitaliśmy do kilku miejsc, okazało się, że nie ma ani jednego wolnego domku, wszystko jest pozajmowane. Zrezygnowani i zmęczeni po podróży znaleźliśmy jeden pokój z łazienką, który od razu wynajęliśmy. Marzyliśmy już o tym by chwilę odpocząć, wziąć prysznic, coś zjeść. 
Także jak widać nie zawsze dostajemy to czego chcemy, marzenie o domku na plaży prysło jak bańka mydlana :)

M: Dodatkowo, na nasze nieszczęście nasz przyjazd zbiegł się z jakimś hinduskim świętem, który był wolny od pracy i na plażę, która była naszym miejscem docelowym zjeżdżały się autobusami całe wioski. Ogólnie czuliśmy się, jak w środku sezonu na Monciaku w Sopocie. Tylko gorzej. Żeby dopełnić obrazu tej nadmorskiej Sodomy i Gomory, wszędzie katowała nas muzyka AD 1991, pod szyldem Goa Trance. Ja rozumiem, że to tu są korzenie tego fascynującego nurtu muzycznego, ale nikt im chyba nie powiedział, że mamy już od pewnego czasu XXI w.
Czas najwidoczniej zatrzymał się również dla naszych wschodnich sąsiadów, którzy hurtowo przybywają na Goa z byłych republik sowieckich. Stereotypy mają to do siebie, że są... no, stereotypami. Ale zobaczyć stadko takich ludzi, pijanych, jak biszkopty w środku dnia, w obowiązkowych slipkach (!), z wystającymi, niczym ogromniasty balon brzuchami i olbrzymimi, złotymi (?) łańcuchami z jeszcze większymi krzyżami na szyi jest przeżyciem ze wszech miar bezcennym.

K: Po prysznicu, jedzeniu i odpoczynku zdecydowaliśmy się zwiedzić okolicę. Pomyśleliśmy, że może jak spojrzymy na wszystko świeżym okiem to wyda nam się mniej straszne :)
I tu znowu pomyłka. Nic się nie zmieniło, a w obliczu nocy wręcz przybrało na sile. Impreza na imprezie, pijanych ludzi pełno. Jakie to szczęście, że tam nie mieszkamy... Odwiedziliśmy jedną imprezownię, bardziej z ciekawości. Byliśmy tam może z 5 minut, ale więcej o tym pewnie napisze Wam M.

M: cóż tu dużo opisywać- dotarliśmy do źródła. A właściwie do Źródła. Gdy chwilę temu opisywałem korzenie Goa Trance i Psy Trance, nie zdawałem sobie sprawy, że jeszcze tego samego wieczoru trafimy do klubu, w którym to wszystko się zaczęło. Otwarty w roku 1976 (serio, serio) Club 9 Bar przebył fascynującą drogę muzyczną, szkoda tylko, że zatrzymał się tak nagle w latach 90- tych, nie podejmując dalszego wyzwania zmieniającym się szybko klubowym trendom muzycznym. Zamiast tego stał się reliktem przeszłości, obowiązkowym punktem na mapie każdego turysty, który na własnej skórze może doświadczyć przeszywających mózg świdrujących dźwięków, zostać oślepionym psychodelicznymi obrazkami, podświetlonymi światłem ultrafioletowym. Co jednak ważne, soundsystem był na najwyższym poziomie i próżno szukać takiej głębi basów i selektywnego dźwięku na warszawskich parkietach. Jak na muzyczne muzeum przystało- tutaj jeszcze pamiętają, że klub to przede wszystkim dźwięk a nie lans.



K: Późnym wieczorem, a właściwie już nocą udaliśmy się do wspomnianego wcześniej klubu, w którym miał grać M. Bubble Brunch okazało się bardzo miłym miejscem, z przyjemnym wystrojem.
Powiedzieli nam, że mamy open bar, więc zamówiliśmy sobie Jack'a Daniels'a. Wieczór zapowiadał się bardzo przyjemnie. Podobało mi się, że w klubie są ludzie naprawdę w każdym wieku. Od 20-sto latków po 70-cio latków, wszyscy ze sobą rozmawiają, bawią się. Nikt nie jest lepszy- gorszy od drugiego, pełna harmonia. Pomyślałam, że w sumie fajnie jakby w Polsce też tak było. 
Kryzys nadszedł później...
W klubie można było palić, na początku przy małej ilości osób wcale mi to nie przeszkadzało, ale potem było nie do zniesienia. Było jak w warszawskich Luzztrach albo i gorzej, bo przecież ciepło na dworze, brak wentylacji, po prostu siekiera. Nie za dobrze się czułam i chęć na zabawę minęła bezpowrotnie. M grał, więc żeby nie przeszkadzać cichutko wsunęłam się w róg kanapy i obserwowałam co tam się ciekawego dzieje. A działo się dużo, ojjjj dużo. Pierwszy raz widziałam tylu "wyzwolonych" hipisów w jednym miejscu, narkotyki przechodziły z rąk do rąk. Tam każdy z każdym dzielił się tym co miał. Trawkę palili chyba wszyscy w klubie, dookoła kotłowały się kłęby dymu ale każdy był uśmiechnięty (no, wiadomo), joint przechodził płynnie jak alpejski narciarz między bramkami w slalomie :) Parka ludzi, którzy byli po 60-tce paliła trawkę, potem pani zjadła jakiegoś grzybka i popiła drinem. No mówię Wam, cuda wianki. Nigdy czegoś takiego nie widziałam, bo nawet we wspomnianych już Luzztrach ludzie mimo, że nie specjalnie się z tym kryją to jednak nie robią tego tak ostentacyjnie jak tu. 
Zamarłam, zmieszana a przecież zakonnicą nie jestem. 
Wyszłam na zewnątrz, poczekać na M bo nie dało się już dłużej wciągać do płuc tych różności zmieszanych z nikłą ilością powietrza. Nie jest fajnie być biernym palaczem. 
M skończył i udaliśmy się do domu spać. Marni z nas imprezowicze :)
Rano, zmęczeni po zarwanej nocy (położyliśmy się ok 4), zjedliśmy śniadanie i wyruszyliśmy w drogę powrotną. Już pewnie wszystko jasne czemu nie chcieliśmy zostać dłużej...

M: Tutaj ciężko mi cokolwiek dodać od siebie, bo po pierwsze wszystko co napisała K to prawda a po drugie- wiecie, jak to ze mną jest: jak już wskoczę za konsolę to nie widzę żadnych szczegółów, nagie piękności z trzema cyckami mogą przechodzić przez środek parkietu a ja i tak tego nie zauważę, bo jestem w swoim magicznym świecie. Przed sobą widzę tylko bezkształtną masę ludzi, którzy jak krzyczą i gwiżdżą, to wiem, że jest im dobrze ;) Ale patrząc na ostentacyjne wciąganie hurtowych ilości dragów z innej, historycznej perspektywy, to myślę, że nie ma się czemu dziwić. Goa zawsze było mekką hippisowskich trip'ów (tych rzeczywistych i tych post- narkotykowych), na przestrzeni lat zmieniły się jedynie stroje (vide slipki ;)), wygląd (vide złote łańcuchy ;)) no i muzyka (Club 9 Bar to tylko wyjątek potwierdzający regułę). Cała reszta asortymentu, którego nie powstydziliby się bohaterzy Las Vegas Parano, pozostaje bez zmian.
W jeszcze jednym muszę przyznać K rację- naprawdę marni z nas imprezowicze ;)
Do przeczytania niebawem!

10 komentarzy:

  1. podoba mi się konwencja podwójnej narracji i bardzo się cieszę, że Wasze słowa zobrazował bardzo nastrojowy filmik ;-) Właśnie tak wyobrażałam sobie tę imprezę ! PS: Dobrze, że byliście w tym indyjskim Władysławowie - dzięki temu będziecie bardziej doceniać Wasz spokojny kawałek raju.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. oj taaaak. Wracaliśmy co najmniej tak jakby nas ktoś prądem poraził. Szybciutko i do celu :) Też mi się podoba, że M przyłączył się do pisania, mógłby częściej ;)

      Usuń
    2. Zrobię, co w mojej harmoniuszowej mocy :)

      Usuń
    3. Nie obiecuj, nie obiecuj... :)

      Usuń
  2. O, jakby można było kliknąć 'Lubię to!' to bym kliknęła pod komentarzem Ani ;)
    Świetna jest ta wspólna narracja i uwielbiam Kasiu Twoje porównania :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. haha, bardzo dziękuję. Cieszę się, że lubisz :)

      Usuń
  3. Kochani, a my w Tajlandii 3 tydzie i czytujemy Waszego bloga nawet tu:) Umialimy si bardzo na wzmiank o Rosjanach z bbnami i w slipkach, bo tu poczynilimy dokadnie te same obserwacje:)
    Pozdrawiamy Was bardzo serdecznie z naszej podry honeymoon
    Kasia i Seba Lynkowie

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. no właśnie widziałem, że gdzieś się po Azji szwędacie i obstawiałem Tajlandię ;) Bawcie się dobrze honeymoon'owcy :)

      Usuń
  4. Po paru miesiącach pobytu w tym osobliwym zakątku , gdzie przebywacie na codzień , już Wam współczujemy zderzenia z ukochaną Stolicą , pustym metrem , wyludnionymi ulicami , zakupami w kolorowych marketach i czystym zdrowym powietrzem. Lepiej poproście o azyl.
    Pozdrawiamy całuśnie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Lepiej nie mów nic o powrocie do Stolicy. Okropne to będzie. Póki co to nie przyjmuję tego do świadomości :)
      Buziaki.

      Usuń